Z panią Agnieszką Olszak, lekarzem weterynarii, która zdecydowanie woli Tłuszcz niż Warszawę, rozmawia Marta Godlewska
Marta Godlewska: Kiedy postanowiła Pani zostać weterynarzem?
Agnieszka Olszak: Od małego wiedziałam, że chce nim być. Zawsze pragnęłam pracować ze zwierzętami, bo w dzieciństwie nie lubiłam ludzi. Ale to tak naprawdę jest praca głównie z ludźmi. Muszę przecież o wszystko pytać właściciela.
Dlaczego otworzyła pani własny gabinet właśnie w Tłuszczu?
W okolicach Warszawy są straszne korki, a w stronę Tłuszcza nie ma dużego ruchu, więc się bardzo przyjemnie jedzie. Poza tym tutaj nie ma żadnego innego gabinetu. Ludzie w stolicy mają różne dziwne pomysły na swoich pupili. A w mniejszych miejscowościach są przyjaźni ludzie i dobrze się z nimi dogaduję. Zatem świetnie mi się tu pracuje. Gabinet, który prowadzę, jest moją własnością, ale lokal wynajmuję. Jestem sama sobie szefem.
Pani pierwszy dzień w pracy…
Zdenerwowanie, bardzo silne zdenerwowanie. Podawałam odrobaczenie psu i ręce mi się przy tym trzęsły okrutnie. Ogromną odpowiedzialnością jest założenie własnego gabinetu weterynaryjnego, a dodatkowo musiałam sama zacząć leczyć zwierzęta. Teraz robię wszystko na spokojnie. Mam sporo klientów, więc dawno już wdrożyłam się w pracę.
Ilu klientów dziennie Panią odwiedza?
Zimą około 10 klientów dziennie, latem zaś około 20-30 osób.
Jakie zwierzęta Pani leczy oprócz psów i kotów?
Leczę świnki morskie, chomiki, szczury, szynszyle, gołębie i króliki. Leczenie tych zwierząt jest trudne. Głównie z powodu małej masy ciała, co sprawia kłopot przy badaniu, jak i przy podawaniu leków.
A czy leczyła Pani jakieś egzotyczne zwierzę?
Tak, pomagałam kiedyś przy amputacji końcówki ogona legwana. Uległa ona martwicy i obawialiśmy się, że wkrótce obejmie cały ogon. Zabieg budził niepokój, gdyż robiliśmy go w znieczuleniu miejscowym, i nie wiadomo było, jak legwan się zachowa. Całe szczęście był przyjaźnie nastawiony i poszło bez komplikacji. Odwiedził mnie też klient z wężem. Musiałam niestety odmówić, ze względu na to, że nie znam się na leczeniu gadów.
Leczenie to często ryzyko. Nie boi się Pani, że coś się nie uda i zwierzętom może stać się czasem krzywda?
Czasem jest jak ostatnio – leczyłam z mężem (również weterynarzem), chorego kota, który się dziwnie zachowywał. Po wszystkich zabiegach operacyjnych, które wykonaliśmy, rozmawialiśmy o tym kocie. Miałam akurat zadzwonić do jego właścicielki, gdy ona przybiegła, bo jej się coś przypomniało. Powiedziałam jej wtedy, że może warto pójść do kardiologa z tym kotem. Zdarza się, że na początku nie umiem postawić diagnozy, muszę sprawdzać różne teorie w książkach i po przemyśleniach dochodzę do jakiegoś sensownego rozwiązania. Przy szczepieniach nie boję się, że coś się wydarzy. Chociaż zdarzyło się, że jeden pies spuchł, ale nie było wiadomo, czy właśnie od szczepionki. Staram się leczyć w taki sposób, aby pomóc, a nie zaszkodzić. Często też rozmawiam z właścicielami czworonogów. Czasem niektóre objawy choroby wydają im się mało istotne. Gdy na koniec wizyty zadam dodatkowo pytanie, to wtedy okazuje się, co jest prawdziwą przyczyną choroby. I to okazuje się kluczowe w leczeniu.
Czy ludzie obwiniają Panią, gdy coś pójdzie nie tak?
Nie, jeszcze tak się nie zdarzyło. Zawsze staram się, żeby wszystko było dobrze. Próbuję wytłumaczyć klientom, co robię z ich zwierzętami i czym leczenie może się skończyć. Przed zabiegiem uprzedzam, jak będzie on wyglądał i czy mogą wystąpić objawy uboczne. Jeśli wystąpią, to ludzie są spokojni, bo zostali przeze mnie o tym poinformowani, że tak się zdarza. Kiedyś robiliśmy zabieg psu i włożyliśmy mu wąską rurkę w żyłę – tzw. wenflon, żeby podawać mu leki i mieć kontrolę, co się z nim dzieje. Wtedy dajemy też znieczulenie dożylnie. Najpierw musimy ogolić w tym miejscu sierść, żeby zobaczyć żyłę. U tego pieska było tak, że ta żyła pękła. I wtedy nie mogliśmy zaaplikować leku, pojawił się pęcherzyk, i widać było, że lek płynie pod skórę, a nie do żyły. Trzeba wtedy założyć rurkę w drugą żyłę. Dalej zabieg przebiegał bezproblemowo. Na koniec spryskujemy rany specjalnym opatrunkiem w sprayu. Gdy właścicielka odbierała tego psa, powiedziałam jej, że miał założony wenflon i że trzeba było dwa razy kłuć. Godzinę później wrócił jej syn z psem i sugerował, że jego pies tu spadł i się poobcierał. Więc spokojnie wytłumaczyłam mu, co się stało. Było to po prostu niedoinformowanie, gdy jedna osoba drugiej nie przekazał informacji.
Czy zdarzyło się Pani podczas pracy coś, co zapamięta Pani na długo?
Dużo rzeczy zapamiętałam, np. te zwierzęta, które długo chorowały lub bardzo cierpiały. Również te, które operowałam. Kiedyś pies miał zaburzenia oddychania. Musiałam mu zrobić operację, bez której by nie przeżył. Takie sytuacje zapisują się w pamięci. Pamiętam kilka przypadków zwierząt, które ledwo wyciągnęłam po chorobie pokleszczowej. Kiedyś nie udało się uratować psa, któremu kleszcz wbił się w głowę. Najczęściej jak ktoś przychodzi później z psem, którego ledwo wyratowałam, to mi się przypomina, co razem przeżyliśmy.
Czy zdarzyło się kiedyś nie uratować jakiegoś zwierzęcia?
Tak, zdarza się. Czasem tak jest, że nic się nie da zrobić. Takich sytuacji się raczej nie zapomina. Nie pamiętam tych, z którymi nie było większych problemów. Zawsze staram się postępować rozsądnie. Biorę pod uwagę różne możliwości. Niestety, efekt nie zawsze ode mnie zależy.
Czy można się zarazić czymś od swojego zwierzaka?
Oczywiście, że można, np. przez pogryzienie przez psa. Jest dużo chorób, którymi można się zarazić, począwszy od robaków jelitowych, pasożytów wewnętrznych i zewnętrzych, czyli np. pchła, którą może przynieść nasz pies, po choroby bakteryjne, którymi można się zarazić od kotów. Choroby, którymi można zarazić się od zwierząt nazywają się zoonozy. Można też zarazić się chorobami skóry, takimi jak np. grzybica. Nie miałam żadnych szczepień ochronnych, jestem odporna na choroby ze względu na to, że na co dzień stykam się z ogromną ilością różnych bakterii. Nie chorowałam na nic od siedmiu lat.
Jak wpadła Pani na pomysł, żeby stworzyć jeszcze oddział strzyżenia dla psów?
Przychodzili do mnie klienci i pytali, czy dałoby się tu ostrzyc zwierzaka. Z kolei parę osób, które przychodziło z psami ostrzyżonymi przez panią Małgosię bardzo chwaliło jej usługi. Widziałam, że ładnie strzyże, więc zadzwoniłam do niej z pytaniem, czy zgodziłaby się przyjeżdżać do mojego gabinetu. I tak się zaczęło.
Często mówi Pani do zwierząt po imieniu. Czy wpływa to na relacje z pupilami i ich właścicielami?
Tak, to stwarza bardzo miła atmosferę. Gdy mówię do psa po imieniu, on czuje się niewyobcowany i bezpieczniejszy. Mam bardzo dobrą pamięć do imion i nazwisk. Czasem ludzie są zdziwieni, gdy przychodzą po dwóch latach, a ja pamiętam, jak ich pies się wabi. Imiona właścicieli i ich psów zapisuję sobie w telefonie. Dzięki temu, gdy dzwonię do właściciela, to używam w rozmowie imienia jego zwierzęcia. To też powoduje utrwalenie w pamięci. Kiedyś przyszła do mnie studentka weterynarii, która pierwszego dnia pracy zdziwiła się, że pamiętam jak nazywają się psy oraz ich właściciele, a nawet to, ile ich pies ważył w dniu ostatniej wizyty.
Komentarze do artykułów: